Wpadłam do Hanoi udręczona Sajgonem, spodziewając się, że lada chwila ktoś mnie okradnie albo że przyjdzie mi godzinami błądzić po labiryntach uliczek i alejek. To prawda, trochę błądziłam, ale z każdym krokiem coraz bardziej zapominałam o gazie pieprzowym w kieszeni moich spodni, który wyjęłam z plecaka po raz pierwszy w Azji.
Była prawie Północ, a ja spacerowałam po ciemnym Hanoi, oświetlonym gdzieniegdzie szarymi lampami i czerwonymi światłami motocyklów. I było magicznie. Uśmiechnięte babcie siedzące przy drodze spoglądały na mnie spod kapeluszy, ale nikt się nie przejmował za bardzo moją obecnością. Przekroczyłam tory i weszłam w plątaninę alejek. Miałam adres do mojego hosta- nazwę ulicy, numer ulicy, numer i literkę alejki oraz numer domu. Google maps już dawno się poddał, ale mi się nie spieszyło, mogłabym tak chodzić i chodzić.
Tak przywitało mnie Hanoi- pomimo zmęczenia i ciemności wpadłam tam jak śliwka w kompot i zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Miałam także niesamowite szczęście co do towarzystwa- mój coachsurfingowy host pochodzi z Egiptu i zaprezentował mi egipską gościnność- użyczył mi swojego aparatu na te kilka dni pobytu. Dzięki niemu mogę się pochwalić pięknymi zdjęciami i podzielić się co nieco tym co tak bardzo zachwyciło mnie w stolicy Wietnamu.
Zwiedzanie rozpoczęłam naturalnie od szwędania się po ulicach. Hanoi jest bardzo zanieczyszczone- to typowe dla większych miast w Azji, ze względu na głównie motocykle i fabryki. Większość ludzi nosi maseczki ochronne- zwykłe chustki lub kawałki materiałów na gumkach. Tak naprawdę nie wiem jak skutecznie filtrują one powietrze, ale może lepiej o tym za dużo nie myśleć.
Urzekli mnie ludzie w Hanoi- bo nie zwracali na mnie uwagi. Nie próbowali mnie naciągnąć na jakieś taksówki czy pamiątki, nie nacinali mnie na kawę czy trzcinę cukrową. Cieszyli się tak jak z każdego klienta.
Babcie na ulicy śmiały się gdy robiłam im zdjęcia, choć niektóre kręciły głową prosząc, żeby nie robić.
W Azji wszystkie prace wychodzą na ulice i pomimo, że w Sajgonie nie było to tak widoczne, Hanoi to dla mnie większa wieś- widziałam karmione dzieci, fryzjerów i golarzy, grille, masaże, obieranie świń ze skóry, wielkie gary pełne bulionu pho i po raz pierwszy w życiu zarzynanego kurczaka.
Przechodzenie przez ulicę nie było już dla mnie problemem i bardzo podobali mi się bezbronni stróże ruchu, udający, że pomimo sygnalizacji świetlnej (skutecznie ignorowanej), jazdy pod prąd i ogólnego rozgardiaszu, wciąż zachowują twarz.
A to mój drogi Rahman- pan i władca aparatu.
Rahman pokazuje wszystkim swoim gościom Hanoi jego oczami- co oznaczało wycieczkę w niesamowite miejsce- w las palmowy.
W sercu Hanoi stoi sławny most- Long Bien bridge. Przejażdżka nim to sporo wrażeń- urzeka nie tylko budowla, ale i kolory, ludzie dookoła a także to co pod spodem. Bowiem pod spodem płynie rzeka, a na jej obu brzegach są lasy bananowe i pola uprawne. W sercu Hanoi leży wieś zabita dechami. Piękna i zielona, której nie mogłam się nadziwić. Że kocham palmy- to wiadomo, ale to nie jedyna z atrakcji pod Long Bien. Rzeka to bardzo popularne miejsce dla lokalnych nudystów, którzy zażywają kąpieli i prowizorycznych siłowni wśród bananowych palm. Z szacunku nie zrobiłam jednak zdjęcia, niektóre widoki zostawiam tylko dla siebie ;)
Wciąż żałuję, że nie zostałam w Hanoi dłużej. Szkoda, że trafiłam najpierw do Sajgonu, bo przecież tu w Hanoi mogłabym ułożyć sobie dwa, nawet trzy (a nawet cztery, a co tam !) miesiące mojego życia. Jednak plany tak się poukładały, że musiałam wyjechać. Na szczęście wciąż pamiętam smak kawy z jajkiem, wszystkie filozoficzne rozmowy z Rahmanem i mam te cudne zdjęcia na pamiątkę.
Była prawie Północ, a ja spacerowałam po ciemnym Hanoi, oświetlonym gdzieniegdzie szarymi lampami i czerwonymi światłami motocyklów. I było magicznie. Uśmiechnięte babcie siedzące przy drodze spoglądały na mnie spod kapeluszy, ale nikt się nie przejmował za bardzo moją obecnością. Przekroczyłam tory i weszłam w plątaninę alejek. Miałam adres do mojego hosta- nazwę ulicy, numer ulicy, numer i literkę alejki oraz numer domu. Google maps już dawno się poddał, ale mi się nie spieszyło, mogłabym tak chodzić i chodzić.
Tak przywitało mnie Hanoi- pomimo zmęczenia i ciemności wpadłam tam jak śliwka w kompot i zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Miałam także niesamowite szczęście co do towarzystwa- mój coachsurfingowy host pochodzi z Egiptu i zaprezentował mi egipską gościnność- użyczył mi swojego aparatu na te kilka dni pobytu. Dzięki niemu mogę się pochwalić pięknymi zdjęciami i podzielić się co nieco tym co tak bardzo zachwyciło mnie w stolicy Wietnamu.
Prawie nikt nie mówi tu po angielsku- ale to nie szkodzi.
Urzekli mnie ludzie w Hanoi- bo nie zwracali na mnie uwagi. Nie próbowali mnie naciągnąć na jakieś taksówki czy pamiątki, nie nacinali mnie na kawę czy trzcinę cukrową. Cieszyli się tak jak z każdego klienta.
Babcie na ulicy śmiały się gdy robiłam im zdjęcia, choć niektóre kręciły głową prosząc, żeby nie robić.
W Azji wszystkie prace wychodzą na ulice i pomimo, że w Sajgonie nie było to tak widoczne, Hanoi to dla mnie większa wieś- widziałam karmione dzieci, fryzjerów i golarzy, grille, masaże, obieranie świń ze skóry, wielkie gary pełne bulionu pho i po raz pierwszy w życiu zarzynanego kurczaka.
Przechodzenie przez ulicę nie było już dla mnie problemem i bardzo podobali mi się bezbronni stróże ruchu, udający, że pomimo sygnalizacji świetlnej (skutecznie ignorowanej), jazdy pod prąd i ogólnego rozgardiaszu, wciąż zachowują twarz.
Wąziutkie i kręte uliczki to wcale nie przeszkoda dla ruchu drogowego. Co prawda samochód się w takiej uliczce nie zmieści, ale mniejsze tico już jak najbardziej. Skutery głośno trąbiąc przejeżdżają tu o zmroku na pełnej petardzie. Tylko raz widziałam jak skuter zadrasnął się z samochodem- skuter się zatrzymał, a samochód pojechał dalej i tak to się skończyło. Wypadki są tutaj niestety na porządku dziennym, a połowa kierowców nie ma prawa jazdy. Ruch jest jednak bardzo powolny i czasami szybciej jest iść na piechotę. Trzeba mieć jednak oczy dookoła głowy, bo nigdy nie wiadomo czy coś nie wyskoczy zza rogu, a w ogólnym rozgardiaszu nie słychać silnika motoru, a często nie słychać nawet trąbienia.
Pomimo hałasu, nie jest tu jednak głośno. Dla mnie Hanoi przypominało raczej buzujący ul niż chaos. Po mieście są rozsiane jeziora, które bardzo rozładowują napięcie. Nie ma tu też zbyt wielu wysokich budynków.
Rahman pokazuje wszystkim swoim gościom Hanoi jego oczami- co oznaczało wycieczkę w niesamowite miejsce- w las palmowy.
W sercu Hanoi stoi sławny most- Long Bien bridge. Przejażdżka nim to sporo wrażeń- urzeka nie tylko budowla, ale i kolory, ludzie dookoła a także to co pod spodem. Bowiem pod spodem płynie rzeka, a na jej obu brzegach są lasy bananowe i pola uprawne. W sercu Hanoi leży wieś zabita dechami. Piękna i zielona, której nie mogłam się nadziwić. Że kocham palmy- to wiadomo, ale to nie jedyna z atrakcji pod Long Bien. Rzeka to bardzo popularne miejsce dla lokalnych nudystów, którzy zażywają kąpieli i prowizorycznych siłowni wśród bananowych palm. Z szacunku nie zrobiłam jednak zdjęcia, niektóre widoki zostawiam tylko dla siebie ;)
Wciąż żałuję, że nie zostałam w Hanoi dłużej. Szkoda, że trafiłam najpierw do Sajgonu, bo przecież tu w Hanoi mogłabym ułożyć sobie dwa, nawet trzy (a nawet cztery, a co tam !) miesiące mojego życia. Jednak plany tak się poukładały, że musiałam wyjechać. Na szczęście wciąż pamiętam smak kawy z jajkiem, wszystkie filozoficzne rozmowy z Rahmanem i mam te cudne zdjęcia na pamiątkę.
Komentarze
Prześlij komentarz